Forum www.western.fora.pl Strona Główna www.western.fora.pl
Nieoficjalne forum graczy The West
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy     GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Ikicize czyli wojownik - moje opowiadanie

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.western.fora.pl Strona Główna -> Nasze dzieła
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Johnny Jons
Banitou



Dołączył: 14 Mar 2009
Posty: 23
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna - (Man-itou)

PostWysłany: Czw 21:12, 19 Mar 2009    Temat postu: Ikicize czyli wojownik - moje opowiadanie

[link widoczny dla zalogowanych]

Moje opowiadanie, na konkurs zorganizowany przez Ech The-West. Myślę że nie powinno nikogo znudzić Smile Aha no i jeszcze tylko wspomnę że Ikicize po indiańsku znaczy "wojownik", żeby nie było że to wyssałem z palca Very Happy

„Ikicize czyli wojownik”

Historia, którą chcę Wam opowiedzieć zaczyna się w Londynie. Ja byłem wtedy małym chłopcem, miałem osiem lat. Jak każde dziecko marzyłem o życiu pełnym przygód i niebezpieczeństw, o szalonych czynach bohaterskich i sławie. Pędziłem między ulicami, udając, że właśnie ratuję Anglię przed złym i agresywnym wrogiem.

A potem…Potem rzeczy się zmieniły, czasy się zmieniły. Biegałem, żeby uciec, żeby zapomnieć. Biegałem, mając nadzieję, że to, co złe, pozostanie za mą, że pytania nie będą mnie już dręczyć. Biegałem, zupełnie pochłonięty szarą rzeczywistością. Cóż, można powiedzieć, że pewnego dnia zabiegłem za daleko. Tak daleko, że aż się zatrzymałem. Rozglądnąłem się wokół i stwierdziłem, że mam dość. Że to życie nie jest dla mnie.

Bardzo powoli udałem się tamtego dnia do portu. Leniwie oglądałem wielkie statki skryte za mgłą, słuchałem bicia dzwonów i marzyłem. Zaciekawiony patrzyłem na niesamowite towary przywiezione zza mórz i oceanów, które pobudzały moją wyobraźnię. Słuchałem z napięciem nietypowych historii opowiadanych przez marynarzy pijących piwo w tawernach. W końcu stwierdziłem, że to, co jest poza moją ojczyzną, jest tym, czego szukałem.

Pewnego pochmurnego dnia zakradłem się po prostu na jakiś statek handlowy. Nie obchodziło mnie to, dokąd płynę. Byłe jak najdalej stąd, od tego nudnego i nic niewartego świata.

Ukryty, niemal przymierałem głodem, miałem potworne mdłości i chorobę morską. Każdego dnia podróży (wyjąwszy jej początek) zadawałem sobie pytanie, co mnie podkusiło, żeby zrobić taką głupotę? Jaka cholera walnęła mnie w łeb, jaki czart podprowadził? W końcu byłem niemal pewny, że umrę. Aż pewnego dnia przybiliśmy do brzegu.

Pierwsze swoje dni w Stanach Zjednoczonych spędziłem chodząc chwiejnie po ulicy i gapiąc się na ludzi, dziwny port i towary. Zwymiotowałem kilka razy, zostałem obrzucony błotem i popychany. Tak, było wspaniale. Zemdlałem nawet. Kolejny dzień spędziłem siedząc przy saloonie, oparty o jego ścianę i mamrocząc do siebie. W końcu jakaś starsza kobieta się nade mną zlitowała. Opiekowała się mną, aż nie wyzdrowiałem i gorączka nie ustała. Pomagałem jej w zbieraniu ziół. W zimie przerabiałem je na leki. Rąbałem drewno, chodziłem do miasta, szyłem. Gdy przyszła wiosna, stwierdziłem, że czas, abym odszedł. Za niewielkie pieniądze, które oszczędziłem pracując w mieście, miałem zamiar założyć własne gospodarstwo.

Pożegnałem się z moją dobrą wybawczynią, wynająłem wóz, wpakowałem do niego bekon, fasolę, kawę i zebrane zioła oraz wodę i niewielką kwotę pieniędzy. Tak właśnie wyruszyłem na zachód.

Wpierw niemal przerażała mnie myśl o takim pustkowiu, ale potem wszystko się odmieniło – te równiny, niebo, zioła, drzewa, kwiaty, dzikie lasy. Poczułem się nagle szczęśliwy.

Po mojej długiej wędrówce znów trafiłem do miasta. Musiałem zarobić więcej pieniędzy. Pracowałem więc jako grabarz. Co jakiś czas umierał ktoś w mieście. Czasami odbywały się niewielkie strzelaniny, lecz rozbójników szybko doprowadzał do porządku szeryf. Gdy nastała kolejna wiosna, stwierdziłem, że nie chce tak żyć. Dochody były marne, a sama praca nieprzyjemna. Zatrudniłem się więc jako robotnik do budowy rancza. Nie było znacznie lepiej, ale też nie było najgorzej. Nauczyłem się pożytecznych rzeczy i następnego roku wyruszyłem znów na równiny.

Znalazłszy odpowiednie miejsce, blisko rzeki i nie aż tak daleko od miasta i szlaków handlowych, na żyznej ziemi, założyłem swoje gospodarstwo. Zbudowałem sobie wspaniały domek, kurnik i codziennie pielęgnowałem moje zioła, by potem je sprzedać lub zrobić z nich leki, z których miałem większy dochód. Za zarobione dolary kupiłem sobie dwie świnie oraz gęsi. Potem miałem już uprawę pomidorów i ziemniaków. W końcu musiałem stwierdzić, że sam nie dam rady. Potrzebowałem kogoś do pomocy.

Kiedy po raz kolejny udałem się do miasta, by sprzedać swoje wyroby, zostałem w nim na trochę dłużej. Poprosiłem znajomą, Mary Cother, aby dopilnowała gospodarstwa. Ja sam wyjechałem. Wynająłem sobie pokój i całymi dniami przesiadywałem przed saloonem, słuchając tego, co się wokół mnie dzieje. Szukałem odpowiedniej osoby do pomocy.

Ludzie, którzy mnie już znali, na przykład George Witserson, szeryf lub Robert Lauten, właściciel rancza, często do mnie zaglądali, by kupić lekarstwa.

Pewnego dnia do miasta przyjechał Bob Hervon. Oczywiście wtedy nie mogłem mieć pojęcia o tym, jak się nazywał. Nikt zresztą nie miał o tym wówczas pojęcia. Był zupełnie nowy, nieco świrnięty, niezrównoważony, gadatliwy, ale też pracowity. Od razu go polubiłem. Któregoś ranka wyszedł przed saloon z kubkiem kawy, oparł się o barierkę i zaczął mi się przyglądać.

Powoli uniosłem rondo kapelusza i spojrzałem na niego.

* Pan jest tym znachorem? – Zapytał mnie, poczym wziął łyk swojej kawy.
* Nie jestem znachorem – odparłem.
* Lekarzem?
* Nie.
* Farmaceutą?
* Nie.
* To kim?
* Prowadzę gospodarstwo.
* Ach taaaak – mruknął i napił się kawy.
* A pan? Kim pan jest? – Zapytałem.

Wydął wargi i pokiwał głową na boki, patrząc przed siebie, jakby coś rozważał. W końcu rzekł:

* Jestem, kim chce być.
* A chce pan być farmerem?

Spojrzał na mnie, potem na saloon, a następnie na swoje puste kieszenie.

* Z miłą chęcią – odparł. – Jestem Bob Heryon.

Podał mi rękę.

* Johnny Jons – odpowiedziałem i uścisnąłem ją.

Heryon bardzo mi pomógł. Z nim nie czułem się już taki osamotniony, a dzieląc pracę na pół, mogłem wcześniej iść spać i odpocząć. Życie nareszcie wydawało się takie, jakie chciałem, aby było. Lecz któregoś dnia, już zasypiając, miałem dziwne uczucie, że jednak czegoś mi brak.

Wtedy właśnie przytrafiło się nieszczęście. Jakby grom z jasnego nieba spadło na nas, kiedy się go najbardziej nie spodziewaliśmy…

Był to zwykły, letni dzień. Ja i Heryon, a także Mary, udaliśmy się do miasta. Nie mogliśmy wybrać gorszego momentu. Jak moje życie się wtedy zmieniło! Otóż na drodze napadła na nas grupa rewolwerowców. Właściwie pewnie jedynie by nas okradli, gdyby nie to, że powiedziałem o jedno słowo za dużo i moja buźka nie spodobała się szefowi bandy. Dostałem więc nieźle w kość i zemdlałem.

Gdy się obudziłem, leżałem nadal na tej samej drodze, pośród piasku i kurzu. Wszystkie kości mnie bolały, niemal pulsowałem z bólu. Nade mną stała Mary i Heryon oraz kilku innych ludzi, których znałem z miasta. Szeptali między sobą, a gdy zauważyli, że się ocuciłem, natychmiast się ożywili. Z wielkim trudem udało mi się wstać. Obraz przede mną zdawał się falować. Nie obchodziły mnie pytania i głosy z tłumu. Powolnymi krokami, noga za nogą, wlokąc się, dotarłem do swojego gospodarstwa, a raczej do tego, co po nim zostało. Bandyci spalili dom i kurnik oraz moje zbiory. Studnie zasypali i zakopali, a zwierzęta najprawdopodobniej zabrali ze sobą. Widząc to wszystko, całą swoją pracę, która nagle została zniweczona, moje jedyne życie, poczułem, że znowu tracę przytomność.

Tym razem obudziłem się w jakimś dobrym i bogatym domu. Leżałem na łóżku w małym pokoju, wyglądającym jak gościnny. Obok, na szafce, postawiono tacę z jedzeniem. Zamknąłem oczy i zasnąłem.

Gdy znów je otworzyłem zobaczyłem starego Roberta Lautena, opierającego się o ścianę przeciwległą do łóżka. Jego żona krzątała się obok, rozsunęła firanki i przyniosła dla mnie misę ciepłej zupy.

* No, no – odezwał się Lauten. – Nieźle ci się dostało, Jons.

W odpowiedzi jedynie jęknąłem.

* A, przestań już! Lepiej zjedz coś – warknęła żona ranczera.

Posłusznie zrobiłem to, co mi kazał. Robert w tym czasie zaczął rozwodzić się nad tym, jak to mnie znaleźli, ile razy i kiedy zemdlałem, jak bardzo byłem zalany krwią, o tym, że to doprawdy ironia, że właściwie leki robiłem dla samego siebie, bo tylko dzięki nim, zdołali mnie odratować, że szeryf…że on tamto…i tak w kółko i w kółko. Wreszcie odchrząknął i zapytał:

* No, Jons. Masz szczęście, że nie jesteś taki stary jak ja. Jeszcze żyjesz, więc cały świat nadal stoi przed tobą otworem.

Parsknąłem na te słowa, ale się nie odezwałem.

* Chcę sprzedać swoje krowy – rzekł nagle. – Udam się z Laurą na południowy wschód albo do Nowego Yorku. Stary już jestem… Słuchaj Johnny, co ty właściwie masz zamiar teraz zrobić? * Nie wiem – odparłem, bo naprawdę nie miałem pojęcia.
* Może chciałbyś mi pomóc? Te krowy przecież same nie przejdą do Abilene. Dobrze bym ci zapłacił. To jak Jons?
* I tak nie mam teraz co tutaj robić, a twoja oferta Lauten ratuje mi skórę. Dziękuję.

No cóż i właśnie w ten sposób stałem się cowboy’em. Spęd bydła Lautena trwał około miesiąca. Nie było nawet aż tak źle jak myślałem, a zapłata w Abilene była rzeczywiście wysoka. Potem jeszcze przez trzy lata jeździłem z miejsca na miejsce, przeganiając przez równiny stada krów długorogich, jedząc bekon albo fasolę i pijąc kawę, pomagając innym cowboy’om i łapiąc zwierzęta na lasso. Miałem także broń, dwa, bardzo lubiane przeze mnie rewolwery Smith&Wesson. Abilene nie było co prawda już tak niebezpiecznym miastem, odkąd zjawił się tam Dziki Bill, ja bałem się koniokradów, którzy podobno ostatnio grasowali w okolicy.

Jednak i to życie w końcu mi się znudziło. Stwierdziłem, że wezmę sobie parę dni wolnego i pojadę do Dodge City. To właśnie tam, siedząc sobie spokojnie w saloonie usłyszałem o złocie, które podobno może znajdować się gdzieś w okolicy. Idąc za pogłoskami, kierowany ciekawością, znalazłem się wreszcie nad rzeką i zacząłem wypłukiwać wodę. Tak spędziłem cała wiosnę i lato. Na początku jesieni zdarzyło się jednak coś dziwnego. Po raz pierwszy od kilku lat coś znalazłem – małą, złotawą bryłkę. Udając, że nic się nie stało, schowałem ją do kieszeni swojego płaszcza i wypłukiwałem z jeszcze większą determinacją. Do początku zimy znalazłem jeszcze dwadzieścia taki malutkich bryłek. Okazało się, że jedynie dziesięć z nich mają jakąś wartość. Resztę stanowiły jedynie piryty. Za swoje nowe pieniądze nabyłem sobie nowe ubranie i powóz, z którym – wraz z moim dobytkiem – wyjechałem dalej na południowy zachód.

Stwierdziłem, że czas, abym zaczął robić coś nowego. Czułem, że mam ochotę wybudować coś wielkiego i wspaniałego. Z tej właśnie chęci powstało moje miasto, osadzone na nowym szlaku handlowym. Niebawem sprowadzili się do niego ranczerzy, lekarze, barmani, grabarze, budowniczowie, pielgrzymi, rzemieślnicy i masa różnego rodzaju nieprzyjemnych typów, zaczynając od żebraków, a na rabusiach kończąc. Szeryf, Tim Waterson dbał o porządek.

Uwielbiałem przesiadywać w saloonie i pić whisky oraz spokojnym wzrokiem obserwować tłum za oknem. Jednak coś takiego zdarzało się rzadko. Ciągle gdzieś mnie potrzebowano, ciągle musiałem się czymś zamartwiać. Pewnego dnia, budząc się, wiedziałem, że muszę odejść. Wiedziałem, że ja jestem tutaj jedynie kimś w rodzaju chłopca na posyłki, że tak naprawdę nikt mnie nie potrzebuje, a moja rola założyciela jest jedynie symboliczna. Dlatego odszedłem. Po prostu sprzedałem wszystko i odszedłem, mając przy sobie jedynie prowiant i pieniądze.

Nie wiem, jak to się stało, ale miałem szczęście nie natrafić na bandytów. Zamiast tego czekała mnie kolejna niespodzianka w innym mieście, w którym zatrzymałem się, by uzupełnić zapasy. Tam właśnie odnalazłem White’a. Leżał w stajni jakiegoś magnata ranczowego, wyglądał na bardzo chorego i poturbowanego. Patrzył na mnie tym swoimi wspaniałymi, wielkimi oczami, jakby chciał, abym mu pomógł. Był naprawdę pięknym, siwym, młodym koniem. Od mieszkańców dowiedziałem się, że jest to ogier niejakiego Stana Potberga, wielkiego bogacza.

Udałem się więc do niego z zamiarem odkupienia konia. Oddał mi go, za śmiesznie niską cenę, twierdząc, że White i tak na nic się nie przyda.

Uleczyłem konia, dbałem o niego, a gdy wreszcie powrócił do sił, był tak wspaniały, że Potberg niemal błagam mnie o to, abym go mu sprzedał, czego oczywiście nie zrobiłem. Już razem z White’em wyjechałem z miasta i przemierzałem Zachód, zarabiając jedynie od czasu do czasu jak cowboy. Lecz nadal nie wiedziałem, co mam robić.

Pewnego dnia zatrzymałem się pod drzewem na rozstaju dróg, aby odpocząć. Był tam także jakiś starszy człowiek. Ludzie mówili na niego Latający Gołąb. Był Indianinem.

* Ma pan ładnego konia – odezwał się nagle do mnie.
* Słucham? A tak, dziękuję. Jednak kiedy go kupowałem wcale nie wyglądał tak cudnie…

Nawet nie wiem kiedy, a zacząłem mu opowiadać o historii White’a, potem o tym, jak przybyłem do Stanów Zjednoczonych, o mojej dobrej opiekunce, o pracy w mieście jak grabarz i budowniczy i gospodarstwie i o tym, jakie je straciłem, mówiłem mu o mojej pracy cowboy’a oraz o znalezionym złocie. Powiedziałem jak założyłem swoje miasto i że je opuściłem, gdy już mnie nie potrzebowało. Właśnie wtedy zrozumiałem ile rzeczy zdążyłem już zrobić w życiu. Chociaż stale szukałem czegos nowego, ta chwila, kiedy mogłem o tym opowiedzieć, zła najlepszą w moim życiu. Pożałowałem, że nie mam więcej ciekawych historii do opowiedzenia.

* A więc wygląda na to, że jest pan poszukiwaczem przygód – rzekł latający Gołąb, gdy skończyłem mówić.

Zastanawiałem się tylko przez moment.

* Tak, wygląda na to, że jestem – powiedziałem, wstając. Dopiero teraz odkryłem, jak bardzo się zasiedziałem. – Proszę mi wybaczyć, ale chyba czas, abym znalazł jakieś nowe przygody.
* Ależ oczywiście – odpowiedział tamten. – Tacy jak pan, nigdy nie siedzą zbyt długo w jednym miejscu. Ale mógłby pan coś dla mnie zrobić?
* Co takiego? – Zapytałem.
* Proszę tutaj jeszcze kiedyś wrócić i opowiedzieć mi więcej.


Uśmiechnąłem się.

* Z miłą chęcią – odpowiedziałem, wsiadając na konia.
* Zatem do widzenia
* Do widzenia – Pożegnałem się i odjechałem. White galopował dokładnie tam, gdzie chciał dobiec.

Koniec
Autor: Johnny Jons
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Forwall
Flying Monty



Dołączył: 14 Mar 2009
Posty: 185
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Legnica
Płeć: Mężczyzna - (Man-itou)

PostWysłany: Pią 13:06, 20 Mar 2009    Temat postu:

Świetne, gratuluję wyobraźni Smile
Powrót do góry
Zobacz profil autora
olasold
Demonic Gunfighter



Dołączył: 17 Mar 2009
Posty: 408
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Nemedia
Płeć: Mężczyzna - (Man-itou)

PostWysłany: Pią 21:51, 20 Mar 2009    Temat postu:

Bardzo ładne opowiadanie
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Johnny Jons
Banitou



Dołączył: 14 Mar 2009
Posty: 23
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna - (Man-itou)

PostWysłany: Pią 23:04, 20 Mar 2009    Temat postu:

olasold napisał:
Bardzo ładne opowiadanie


Sądzisz tak po treści czy po długości postu? ...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
olasold
Demonic Gunfighter



Dołączył: 17 Mar 2009
Posty: 408
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Nemedia
Płeć: Mężczyzna - (Man-itou)

PostWysłany: Sob 11:45, 21 Mar 2009    Temat postu:

Po treści. Myślisz że nie przeczytałem ?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.western.fora.pl Strona Główna -> Nasze dzieła Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

Skocz do:  

Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001 phpBB Group

Chronicles phpBB2 theme by Jakob Persson (http://www.eddingschronicles.com). Stone textures by Patty Herford.
Regulamin